Wyprawa lwicy trwała już pięć dni. Innymi słowy - zdecydowanie za długo. Coś musiało kocicę zatrzymać, w drodze do danego miejsca, lub też już powrotnej - pierwsza opcja wyglądała trochę gorzej, jednak bez względu na czynniki utrata jedynego dobrze wyszkolonego medyka bez następcy w tych czasach była stratą niepowetowaną. Znalezienie kogoś nowego aktualnie nie wchodziło w grę - wysłałam w nocy ekipę ,,ratunkową" złożoną z trójki wojowników. Nie powinni rzucać się w oczy. Przede wszystkim mieli odnaleźć medyczkę.
~Dwa dni później~
Poranek powitał mnie radosną nowiną. Właściwie tuż po wyjściu na zewnątrz z okropnego szałasowego legowiska zauważyłam przemieszczający się wolno ścieżką orszak. Mimo sporej odległości, rozpoznałam w nim Brzozowy Liść. Trochę kulała. Westchnęłam z ulgą i podbiegłam do zwierząt. Teraz mogłam bliżej przyjrzeć się lwicy, całej niemal podrapanej, zmęczonej, z opuchniętą tylną kończyną i kilkoma większymi ranami rozmieszczonymi po bokach. Strażnicy również nie tryskali energią, wręcz przeciwnie - znużeniem i wyczerpaniem, ale nie odnieśli żadnych obrażeń.
— Brzozowy Liść...Jak dobrze znów cię widzieć. - uśmiechnęłam się lekko, lecz szczerze. Samica podniosła na mnie wzrok utkwiony do tej pory w ziemi i odwzajemniła gest. - Chodźmy, nie traćmy czasu. - oznajmiłam, ruszając na czele.
Za pomocą krótkich, szybkich skoków dotarłam do obozu wcześniej. Rozejrzałam się po obozie ziejącym nieco pustką, za to rozbrzmiewającym odgłosami szurania, przewracania się z boku na bok i mruczenia. Na zewnątrz kręciła się łącznie trójka kotów, teraz wpatrujących się we mnie z oczekiwaniem.
— Deszczowa Łapo, Czarna Pręgo! - wywołałam mojego zastępcę i jego dawnego ucznia. Wojownicy i kocica dogonili mnie już. - Opatrzcie Brzozowy Liść. Wolimy zdrowego medyka. - Odwróciłam się na pięcie w stronę lwicy i pozwoliłam jej oprzeć się o mój bark. W ten sposób doprowadziłam ją do ustronnego miejsca pod drzewem Mosklii, którego niezwykle długie, cienkie liście zwieszały się prawie ku ziemi, po czym wróciłam do grupy ratunkowej, wciąż siedzącej w tym samym miejscu. Odchrząknęłam i odezwałam się stanowczo, acz łagodnie:
— Stalowy Krzewie, przypilnuj ich. - samiec pantery wyszczerzył się do mnie w uśmiechu, który miał chyba przypominać zalotny, i odszedł zadowolony. - Wasza dwójka - zwróciłam się do pary lampartów - ma czas wolny, jednak w południe pragnę widzieć was przed moim domem. - skończyłam wypowiedź i odbiegłam wolnym krokiem, by załatwić resztę porannych obowiązków.
Urządziłam sobie małe polowanie i dosyć prędki spacer. Dwa herty* przed południem oderwałam się od wpatrywania się w uroczy, płynący niedaleko strumyk; wróciłam do obozu, a tam skierowałam się do rannej lwicy. Wyglądała już znacznie lepiej, koty za pomocą jej wskazówek szybko doprowadziły medyczkę do stanu, w którym mogła się na mój widok podnieść.
— Witaj, Brzozowy Liść. - przywitałam się wpierw.
— Witaj, Wilcza Gwiazdo... - odparła, i szybko dodała - Przez to, co się wydarzyło, straciłam sporo ziół, ale udało mi się trochę zebrać. Mam nadzieję, że wystarczy. - przysunęła w moją stronę kupkę różnych roślinek. Odsunęłam ją łapą na bok.
— Teraz to nie one są najważniejsze, tylko twoja kondycja i ,,to, co się wydarzyło". - podkreśliłam na koniec. Lwica pokiwała głową i zaczęła wreszcie opowiadać.
<Brzozowy Liść? :3>
*Hert = ok. 40 minut.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz